piątek, 28 czerwca 2019

Od Kelezarra do Aerandira - Białe kłamstwa

Słońce grzało niemiłosiernie. Lato zawsze wydawało się gorętsze wewnątrz murów miasta. Kelezarr doskonale o tym wiedział i trzymał się od miast z daleka. Naturalnie, nie był to jedyny powód zachowywania bezpiecznego dystansu. „Bezpiecznego” to trafne określenie, bo rzeczywiście chodziło tu głównie o bezpieczeństwo. Nie umiał jednak określić, czyje dokładnie.
Niemniej mężczyzna odniósł wrażenie, że oto właśnie maluje się przed nim obraz miasta, chociaż nigdy w żadnym nie był. Odwiedzał miasteczka i wsie, niektóre o bardzo bogatej kulturze i z własnymi klasztorami nauczającymi dzieciaki bogatych szlachciców, lecz nie czuł tam… Cóż, nie był właściwie pewien, czego. W końcu nie wiedział, czym jest „atmosfera murów miejskich”. A jednak w jego podświadomość wrósł pewien stereotyp, a on, doskonale świadom istnienia owego stereotypu, wcale nie próbował go wyprzeć. Bawiło go, iż oto on, zwolennik tolerancji i radosna dusza, szufladkuje miastowych.
Lecz właśnie oto teraz miasto zaszczyciło wieś wizytacją, pomyślał z uśmiechem, który zresztą nie schodził mu prawie w ogóle z ust, tylko tym razem stał się nieco złośliwy. Kelezarr leżał na pudłach, jakie przed chwilą sam przyniósł – można by powiedzieć, że obijał się w pracy. Zaczął pracować przed szóstą rano, a do godziny w pół do dziesiątej – obecnej – przeniósł nieco ponad tonę. Część została już zabrana przez zaskoczonych, acz zadowolonych handlarzy, którzy nie oczekiwali, że zdołają wyruszyć tak wcześnie i przy tym zaoszczędzić na pracownikach. Reszta stanowiła świetną wymówkę do zrobienia sobie przerwy, której tak bardzo potrzebował.
Potrzebował jej dla zachowania wizerunku społecznego, a nie ze względu na zmęczenie.

- Vivid? Przerwa? – Zza wozu ograniczającego pole widzenia wychylił się mężczyzna w średnim wieku, ciągnący taczkę wyładowaną worami z mąką.
- Mhm. Odpoczywam. Podziwiam spektakl – odrzekł obojętnie chłopak, wykładając się już zupełnie, bawiąc naszyjnikiem i patrząc w niebo, które bez żadnego obłoczka wydawało się nierealistycznie niebieskie.
- Hm? – sapnął zmęczony piekarz, zatrzymując się idealnie na środku luki oferującej widok na plac. Puścił uchwyty taczki i wyprostował się, ocierając jednym rękawem pot z czoła. – Ni za wczyśnie na przerwę?
- Daj spokój. – Kelezarr przewrócił oczami, obracając głowę w jego stronę. – To wszystko przeniosłem sam. – W głosie pobrzmiewała mu nuta oburzenia, czysto ironiczna i wyuczona.
- Ach tok? Hehe. Cóż. Młode to ni store, hmph…
Facet zamyślił się, a „młodzieniec” zamrugał kilkakrotnie, tym razem naprawdę zirytowany, bo piekarz najwyraźniej nie zamierzał ruszyć się z miejsca.
- Pomóc ci? – zapytał entuzjastycznie, podnosząc się nieco z pozycji leżącej.
- Co…? Ni, ni. To ino dzionek jokiś ni takowy, ale daju rady. Pogoda jest zła. Tak wczyśnie, a tako duchota. Mówja ci, to susza jak nic. Znowu żeśmy nagrabili se u Notury. Ino czym?
- Nie u Natury, tylko u chochlików – rzekł ściszonym głosem, po czym znowu się uśmiechnął. – Wiem, co myślisz, ale to nie to samo.
- A możu być. – Mężczyzna podparł się pod obolałe boki i rozejrzał. Jego wzrok zatrzymał się na konwoju przybyłym z miasta. Z bogato zdobionego wagonu wysiedli arystokraci. Piekarz zmarszczył brwi, ale nie skomentował. – Ino ni godoj ło tych chochlikoch przy innych. Łoni godojo o marach. Ni przegodosz.
- Mary? Śmierć? Heh. – Kelezarr już zupełnie się wyprostował, nadal rozmawiając z piekarzem, ale jednocześnie analizując awanturę, jaką właśnie arystokraci rozpoczęli w kramie. – Sheolo nie może wywołać suszy. Szarańczę być może tak. Muchy. Pomór bydła. Ale nie suszę – stwierdził pewnym tonem.
- Ni godoj… - Mężczyzna rzucił mu ukradkowe spojrzenie z gatunku „poufnych”. – Bo cie wrzucom na stos.
- Mogą spróbować! – roześmiał się sympatycznie wendigo. – Ale powiedz im może o chochlikach, co? Ciebie posłuchają.
- Mni?! – Ten prawie krzyknął. – A kto tu by posłuch doł?!
- One są naprawdę niebezpieczne. A mnie jakoś nie chcą tutaj uwierzyć.
- Jo żem cie pytoł, a skond ty chłopcze wisz tokie rzyczy, hm? – Piekarz najwidoczniej droczył się z młodszym.
Kelezarr nabrał zwyczaju ignorowania pytań o źródło wiedzy na temat istot nadnaturalnych.
- Idę już. – Zeskoczył ze skrzyń i zwinnie przemknął obok chłopa i jego taczek.
- A ty dokont?! A robota?
- Później! – rzucił tylko „młodzieniec”, spiesząc ku placowi.

- Bo wy, wieśniacy, nie potraficie nawet jednego zlecenia wykonać dobrze! – grzmiał arystokrata, wściekle wymachując palcem na zgarbionego stolarza. Za nim stała jego nadąsana żona. Trudno było powiedzieć, czy jest oburzona tą całą sytuacją i smrodem wiejskim, czy może po prostu krzywi się przez niedobór tlenu spowodowany zbyt ciasno związanym gorsetem. Wachlowała się pysznym wachlarzem nieco zbyt szybko, a jej oczy strzelały od jednego punktu do drugiego.
Kelezarr zaszył się gdzieś z boku, przy chwilowo opuszczonym stoisku. Nie dziwił się, że część wiejskich kupców wolała ulotnić się podczas wizyty arystokracji. To znaczy, zazwyczaj tego nie robili. Zazwyczaj sami wybiegali na dróżkę, nabierając podejrzanej wręcz siły i wigoru, i wynosili swoje najlepsze towary na własnych rękach. Podtykali je pod nosy przyzwyczajone do węszenia wszystkiego, co kunsztowne, i przyzwyczajone do płacenia sowitych sum za to, czego nie mogliby kupić ich wysoko postawieni znajomi. Lecz tym razem nikt nie miał ochoty wdawać się w dyskusję z przybyłymi gośćmi.
Chłopak wziął czerwone, słodko wyglądające jabłko z koszyka leżącego po jego lewej stronie i położył monetę na ladzie nieobecnej staruszki. Owoc faktycznie okazał się wyjątkowo dobry i soczysty. Jednak z miny Kelezarra można by było wywnioskować, że jest zupełnie kwaśny. To niecodzienne, niespotykane wręcz u niego oblicze było spowodowane symbolem, który dostrzegł na powozach, a także na płaszczu arystokraty.
Próbował skupić się na słodkim jabłku, ale nie potrafił. Czuł, jak nieprzyjemny, a przy tym nieznośnie znajomy gniew uderza mu do głowy. Gorzej niż najmocniejszy alkohol wypity haustem. Wiedział, że powinien był odwrócić się i odejść. Nagle nie potrafił oderwać wzroku od człowieka… Człowieka? Z wolna przestawał widzieć wokół siebie istoty ludzkie.
Wtem coś szturchnęło go w kość odsłoniętego obojczyka. Zamrugał i powiódł spojrzeniem na własne ramię. Zgodnie z jego przewidywaniami, w obszytym futrem kapturze płaszcza (a może płachty?), którą Kelezarr przywykł targać wszędzie ze sobą, siedziała roztrzęsiona wróżka.
- Iris! Co ty tu robisz? – syknął, niby odruchowo „poprawiając” ubranie, by pozostawić je w większym nieładzie.
- Miałam ochotę zadać ci to samo pytanie! – szepnęła wróżka, niecierpliwie ciągnąc wendigo za jaśniejsze kosmyki włosów, wynurzające się spod tych liczniejszych, ciemniejszych. – To Inkwizycja, Kelezarr! Zmiataj stąd!
- No właśnie, Iris. To Inkwizycja. Nie zos…
- ALE JUŻ! – Tym razem to ona syknęła, kopiąc przyjaciela drobną nóżką w kark, co nie wywarło na nim najmniejszego wrażenia.
Chłopak obrzucił pospiesznym spojrzeniem arystokratę skupionego na rozwalaniu pracowni stolarskiej i pozbawianiu niedołężnego już starca życiowego dorobku. Upewnił się, że nikt nie jest na nim skupiony, pochwycił wróżkę (nieco zbyt mocno) i, nie zważając na jej popiskiwanie, wrzucił ją sobie do kieszeni i opuścił kram. Szybkim krokiem, jaki miejscami przechodził w bieg, dotarł na skraj lasu. Tam wyciągnął drobne, połyskujące stworzenie i cisnął nim w przestrzeń, nie zwracając uwagi na to, czy przypadkiem nie trafi przyjaciółką w drzewo.
Iris, na szczęście, prędko odzyskała panowanie nad skrzydełkami i uniknęła zderzenia. Zaskoczona, a może nawet nieco przestraszona, oglądnęła się na centymetry dzielące ją od twardego pnia. Obróciła się w powietrzu i utkwiła zrozpaczony wzrok w Kelezarze.
- Co się z tobą dzieje? – jęknęła bezradnie, widząc, że ten stoi oparty o inne drzewo i powoli się po nim osuwa, kryjąc twarz w dłoniach.
- Nie widziałaś tego? Widziałaś – warknął. – Więc nie zadawaj mi durnych pytań.
- Och, Kelezarr… - Pofrunęła z powrotem na jego ramię, siadając na nim i wodząc za jego wzrokiem w głąb lasu. – Wiem, że chciałbyś coś zrobić, ale…
- Ale co? – zapytał z nerwami, bo doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że on wie, o czym chce mu powiedzieć Iris, a ona wie, co trapi jego. Już to przerabiali. – To wszystko jest bez sensu. – Ponownie opuścił wzrok.
- Przestań, nie wolno ci tak mówić! Nie po to cię przemieniłam! – narzekała wróżka, chociaż wiedziała, że jej argument jest nieco poniżej pasa. – No… A przynajmniej miałam nadzieję, że byłeś szczery, kiedy mówiłeś, że odnalazłeś prawdziwy sens życia. – Ze smutkiem złożyła skrzydełka.
- Bo tak jest, Iris. Ale na tym świecie są inni. I ich życie… - Urwał, bo nie chciał ujmować tego takimi słowami, ale nie znalazł innych. – Ich życia są pozbawione sensu. Chociaż wcale nie musiało tak być.
- Wiem, co czujesz, ale musisz zrozumieć, że…
- Że co? Że Solaris spieprzyła?
Wróżka kopnęła go w nos, po czym wykonała unik, gdy chciał ją odtrącić dłonią.
- Wyrażaj się! – Zawisnęła tuż przed nim, podpierając się pod boki drobnymi rączkami.
Kelezarr uniósł jedną brew.
- Mówiłem ci już, żebyś poszła do diabła?
- Tak, oczywiście. I gdybym cię zostawiła, to naprawdę poszlibyśmy do diabła. Razem.
- O nie, czy to znaczy, że nawet, jeśli zawrócę do Sheolo, to i tak cię spotkam? – zapytał z udawanym przerażeniem, a Iris zachichotała. – Matka Natura nie raczyła mnie poinformować, że zostanę skazany na towarzystwo piszczącej kulki.
- Hej! – Nerwowo przeleciała z jednej strony na drugą.
- To źle działa na mój czuły słuch, wiesz?
- Nie nazywaj mnie kulką! – marudziła, latając w te i we w te.
- Wspominałem ci już, że picie nektaru w ilości przekraczającej masę ciała jest niezdrowe?
- Jestem wróżką! – pisnęła nieznośnie.
- …Przekraczającej stukrotnie masę ciała?
- HEJ!
Kelezarr parsknął śmiechem, ale Iris nie dała się na to nabrać. Zbyt długo go znała, by nie rozpoznać, kiedy jest przygnębiony.
- Powinniśmy stąd pójść, Kelsio. To miejsce źle na ciebie działa. – Opadła na jego kolano, bo akurat usadowił się po turecku.
- Jak na nich wszystkich! Świat to nie tylko my i las, Iris!
- Ale ty ciągle zapominasz, że… no, wiesz. Ich świat to już nie jest twój świat. – Smętnie podniosła na niego wzrok.
Wendigo prychnął.
- Świat jest jeden, Iris. I my na nim żyjemy razem z nimi. I chyba zostaliśmy po coś stworzeni. Nie sądzisz?
- Jesteśmy strażnikami natury, a nie ludzi.
- Och, doprawdy? A już myślałem, że to wendigo są bezlitosne, wróziu. – Kelezarr wstał i ponownie ruszył w stronę kramu.
- Kelezarr! – błagalnie zawołała za nim Iris. – Przecież wiesz, o co mi chodzi! Ludzie nie zrozumieliby tego, czym jesteś! Ściągnąłbyś na te lasy Inkwizycję, a wtedy…
- Może właśnie o to chodzi? Może chciałbym ich ściągnąć do lasu?
- Jak możesz! – Wróżka leciała za nim, choć odganiał ją niczym natrętną muchę. – A co z Sanktuarium!
- Nie wiem, nie widziałem. – Iris zatkało. Chłopak obejrzał się na nią. – To twój świat, nie mój. Ja pochodzę stamtąd. – Wskazał niedbałym ruchem dłoni na wioskę.
Drobne stworzonko jęknęło przeciągle, gdy dotarło do niej, że uraziła ludzką stronę Kelezarra. Tłumaczenie mu, by zapomniał o swoim pochodzeniu, nigdy nie wychodziło jej na dobre. A mimo to czuła, że tak właśnie powinien zrobić. Nawet, jeśli to bezlitosne. Po prostu nie mógł im pomóc.
Iris zebrała się w sobie i podjęła ostateczną próbę. Chwyciła za kaptur przyjaciela i uporczywie ciągnęła go w tył. Przystanął.
- Iris, wynoś się stąd, bo cię złapią.
- To nie ty będziesz się tłumaczył przed Matką Naturą, jak polegnie jej wendigo! – odgryzła mu się, rozumiejąc, że argumenty emocjonalne i tak niczego nie dadzą.
- Matka Natura? – zakpił Kelezarr, a Iris niespokojnie obserwowała, jak jego tęczówki nabierają zwierzęcej żółci. – To ona uczyniła z wendigo machiny wojenne i kazała nam chronić bezbronnych. I nie mów mi teraz – chłopak podniósł głos, widząc, że wróżka chce sprostować jego tezę – że chodziło jej tylko o „dzieci natury”, bo równie dobrze mogłabyś powiedzieć, że trzeba by eksterminować wszystkie rasy Solaris.
- Nie. Ty czegoś nie rozumiesz. – Wróżka z wolna traciła cierpliwość. – Ich ma chronić Solaris. Ty masz chronić nas, właśnie przed nimi.
- A kto ochroni ich przed Sheolo? Czy ty siebie słyszysz? Nas już nie może skrzywdzić śmierć. Ich tak. I to właśnie oni zostali opuszczeni.
- Bardzo cię lubię, Kelezarr – zaczęła ostrożnie, lecz gniewnie – ale sprawy bogiń nie są two…
Chłopak jej przerwał w pół słowa.
- Wiesz co? Oni wierzą. Oni naprawdę w nie wierzą. Może nie we wszystkie, bo skąd mieliby wiedzieć, że są trzy. – Uśmiechnął się słabo jednym kącikiem ust. – I codziennie zastanawiają się, co uczynili Naturze, by tak ich karała. A ja codziennie im mówię, że to chochliki, a nie Matka. Codziennie kłamię. Podobno Matce nie podoba się, że kłamię. A jednak robię to dla jej dobrego imienia i dla ludzkiej wiary. Czy ty wiesz, co oni by zrobili z tą swoją otrzymaną od Solaris wolną wolą, gdyby wiedzieli wszystko, co ja wiem obecnie? – Utkwił ślepia w Iris, a ona powędrowała spojrzeniem na jego fryzurę, upewniając się, czy nie wyrastają mu przypadkiem uszy.
- Nie, nie wiem – odparła zgodnie z prawdą. – Nie jestem człowiekiem, nie byłam nim i nie rozumiem, jak mogą postępować w taki sposób, w jaki postępują.
- Drobna poprawka. Nie masz pojęcia, z czym się zmagają, bo ciebie Matka stworzyła idealną. – Kelezarr zacisnął usta i zmrużył oczy. – Gdyby wiedzieli, z radością udaliby się do Sheolo.
- Ty też, Kelezarr? – zapytała wróżka, zszokowana tak niedorzecznym stwierdzeniem. Sądziła, że przyjaciel jedynie chce jej dogryźć, lecz z przerażeniem odkryła, iż tym razem nie skłamał. – Gdybyś wcześniej wiedział, też wybrałbyś Otchłań?
- Nie – mruknął prawie od razu. – Ale ja otrzymałem pomoc. I nie żałuję tego, kim jestem. Lecz gdybym jej nie otrzymał? – Westchnął ciężko, wracając wzrokiem do alejki, za którą znajdował się kram. – Ludzie są słabi. Podatni. To nie jest ich wina, że zbaczają z drogi.
- Oczywiście, że nie. To jest wina Sheolo – odparła z przekonaniem wróżka.
- A my mamy z nią walczyć. Iris, zrozum to. Oni wszyscy się męczą. Ale kreatury Sheolo oraz ona sama nigdy, ciągle walczą. I my też się nigdy nie męczymy. Więc? – Tłumaczył z wątłą nadzieją, że wróżka chociaż raz przyzna mu rację.
- Jesteś wygadany, chłopcze – ironizowała go Iris. – Lecz dobrze wiesz, że na mnie to nie działa.
Wypuścił powietrze ze zrezygnowaniem.
- No dobrze, więc pójdę tam sam.
- Wykluczone. Zaraz ci uszy wyrosną. Tym razem ośle, jak Matkę kocham! – narzekała, frunąc do jego kaptura.
- Taa. Od razu ośli ogon i pysk. I będę jak ci chłopcy od Pinokio – wymamrotał rozbawiony wendigo.
- Pinokio? Kto to taki? – zainteresowała się wróżka, kryjąc się w ubraniu.
- Taka ludzka bajka. Może opowiem ci dziś wieczorem, jak skończę pracę.

Kelezarr powrócił do miejsca, gdzie stał wcześniej. Chociaż przysiągł Iris, że zachowa spokój, przestał być tego taki pewien. Stanowisko starego stolarza zostało doszczętnie zniszczone przez osiłków wciśniętych w ciężkie zbroje. Starzec wyciągał bezradne ręce w stronę zapyziałego lorda, a jego pomarszczone usta niemo pytały „Dlaczego?”. Żona stolarza, równie znużona życiem jak jej mąż, z trudem przemieszczała się wokół rozwalonych mebli, jakby próbowała objąć myślami ogrom czekającego ją sprzątania oraz ogrom głodu, jaki spadnie na jej rodzinę, która właśnie straciła wszystko – bez możliwości zakupu drewna na wykonanie kolejnych zleceń.
Kelezarr z czystą nienawiścią obserwował jednego z przybocznych strażników Inkwizytora, który poszedł po pochodnię. Serce chłopaka zabiło mocniej, a on sam zacisnął za plecami jedną z dłoni w pięść, czując wbijające się w skórę, szybko rosnące pazury.
- Musimy stąd iść – pisnęła wróżka, która nie mogła co prawda zmienić się w monstrum, ale odczuła potworną rozpacz na widok szkód wyrządzanych biednym przez Inkwizycję.
- Jeszcze nie – powiedział cicho Kelezarr, którego głos stał się niebezpiecznie gardłowy i ochrypły.
Iris ponownie dała nura do jego kaptura, a on szukał wzrokiem małej dziewczynki. Nie powiedział tego przyjaciółce, ale był przekonany, że jeśli coś jej zrobili, to straci kontrolę.
- Podobno masz wnuczkę? Gdzie ona jest? Po tym, jak ciebie aresztują za długi, trzeba jej będzie znaleźć jakiś kąt, nie sądzisz? – Lord głupawo się uśmiechnął.
Kelezarr nabrał gwałtownie powietrza w płuca i przez chwilę wstrzymał oddychanie, bo czuł, że jeszcze sekunda i opancerzeni żołnierze zmienią się w konserwy. Dieta wendigo była bogata w żelazo. W stal również.
Iris trzęsła się ze strachu, przylegając do jego szyi.
- Nie! Nie odbierzecie nam Różyczki!
Rose, wnuczka starego stolarza, zasadniczo była sierotą. „Nieszczęście” zabrało jej obojgu rodziców. W przeciwieństwie do Kelezarra, miała kochającą się rodzinę. Nigdy jej nie zazdrościł. Wręcz współczuł, że nie zdołała poznać bliżej swoich rodziców.
Ich spojrzenia spotkały się. Dziewczynka stała za jednym z powalonych mebli. Brudna i zapłakana. Roniła łzy bezgłośnie, spoglądając nie na Kelezarra, lecz przez niego.
- Ślamazara! – krzyknął jakiś głos, zdecydowanie dziecięcy, lecz nieznajomy dla uszu młodego wendigo. – Brudna ślamazara, ropa jej leci z oczu!
Rose powiodła umęczonym wzrokiem do rozpuszczonego, bogato odzianego chłopca, syna Inkwizytora, który właśnie wskazywał na nią palcem.
- Ble, obrzydliwa! Robale ci wyżrą oczy. Mamo, czy to białe w jej włosach to wszy?
Kobieta bezsilnie patrzyła na męża. Kelezarr nie potrzebował wiedzieć niczego więcej. Kucnął za stoiskiem staruszki, która już co prawda zdążyła wrócić, lecz czaiła się gdzieś na tyłach alejki.
- Iris – powiedział zdecydowanym głosem, wprawionym ruchem wyciągając wróżkę z kaptura i spojrzał na nią wyczekująco. – Pomożesz mi?
- Co ty… - zaczęła, ale czuła się przytłoczona.
- Jest coś, co możesz zrobić i obędzie się bez ściągania tutaj Inkwizycji.
- Co? Ja? Ale jesteś pewien? – Wahała się, bo nie podobał jej się dziwny uśmiech przyjaciela.
- Zaufaj mi.

Chłopiec nieznośnie ciągnął matkę za suknię. Wymagał nieustannej uwagi. Dama wzdychała raz po raz, najwyraźniej mając dosyć własnego syna. A może to po prostu ten gorset za bardzo ją uciskał i musiała w ten sposób pozyskiwać tlen.
Obok głowy dzieciaka śmignęło coś jasnego. Odruchowo obejrzał się, ale niczego nie zobaczył. Chciał wrócić do naśmiewania się z wieśniaków, lecz świecąca istotka wróciła, nawołując go cichymi szeptami. Zostawił więc matkę, kompletnie niezainteresowaną tym, co się dzieje obok jej syna. Lord ciągle ubliżał nieszczęsnemu starcowi, wymachując przy tym rękoma i wydając kolejne rozkazy swojej straży.
Wtem żołnierze przestali go słuchać. Inkwizytor początkowo nie zorientował się, że skupili się na czymś innym. Dopiero gdy zauważył, iż jego rozkaz nie został wykonany, obejrzał się na zszokowane zgromadzenie.
- No co z wami?! Za co ja wam pł…
Urwał, bo jemu również odebrało mowę.
Tuż przed jego synem, wymachując skrzydełkami, zawisnęła wróżka. Tak, Inkwizytor wiedział, że to wróżka, chociaż dla reszty mogła już nie wyglądać na to „upiorne, leśne stworzenie”. Jej świetlista aura otoczyła drobne ciałko, ukazując widmo kobiety o piorunującej, naturalnej urodzie. Dla wszystkich zgromadzonych była duchem. Połyskliwym, uroczym duchem, który przybył z niebios w biały dzień. Niczym anioł. A jednak od żadnego anioła nie biła taka energia.
Wieśniacy poczęli uciekać. Niektórzy wybiegali z targowiska, krzycząc coś o Matce Naturze, a inni upadali na kolana i rozglądali się błędnie, jakby chcieli odnaleźć źródło, z którego przybyła nieznana istota. Nikt nie mógł wiedzieć, że owym źródłem był zmięty, luźno opadający na plecy chłopaka kaptur.
No, prawie nikt.
Kelezarr posłał uśmiech do staruszki, której oblicze z początku zdradzało strach. Gdy upewniła się, że nie miała przywidzeń, strach ją opuścił. Z sympatią spoglądała na młodego wendigo i na jego towarzyszkę, która właśnie czyniła zamęt wśród szeregów zgorzkniałej do szpiku kości Inkwizycji. A Kelezarr tylko czekał na zamieszanie. Porzucił swoje sympatyczne oblicze i zarzucił płachtę babuni od jabłek, by lepiej wtopić się w ubogie otoczenie. Energicznie podbiegł do miejsca zdarzenia.
- Ludzie! Ludzie! Toż to syn lorda-Inkwizytora! Nawiedzony!
Dużo kosztowało go prawidłowe wygłoszenie tych słów, ale było to warte zachodu. Zgodnie z jego oczekiwaniami, mości lord prawie ugotował się na samą myśl, iż istota przybyła specjalnie do jego syna. Ale to jeszcze nie był koniec przedstawienia.
Jaśniejące, emanujące barwami i zapachem kwiatów widmo wyciągnęło dłoń, niemal muskając nią twarz przerażonego chłopca.
- Dziecię Słońca… - powiedziała Iris swoim eterycznym głosem, przeznaczonym właśnie na takie okazje. – Dziecię Solaris… Wznosisz się wysoko w niebo… Lecz upadniesz, gdy twoje skrzydła spali jej żar.
Straż Inkwizytora cofnęła się. Strach dało się wyczuć pomimo mosiężnych hełmów zasłaniających ich oblicza. Wróżka w porę zniknęła, otaczając się łuną oślepiającego światła i odlatując, gdy ludzkie oczy nie były w stanie jej dostrzec. Zaś dzieciak został podniesiony za ramiona przez jego wściekłego ojca, który wykrzykiwał pozbawione ładu i składu frazy.
- Dosyć…! Dosyć! Z drogi, zejść mi z drogi! Do dworu! Mój syn… nie… Mój syn nawiedzony! Ogień pochłonie te wasze lasy! Słyszycie?! – Wrzucił dziecko, które zaczęło ze strachu oraz z bólu płakać, do powozu. – Wrócę do tej waszej nawiedzonej wiochy! Straże, za mną!
- Będę czekał – mruknął Kelezarr, gdy Inkwizycja już się oddaliła i nie mogli go usłyszeć.
Wiedział, że Iris go zabije. Albo przynajmniej spróbuje. Lecz był gotowy zapłacić każdą cenę za widowisko, które właśnie zobaczył.
Wśród tragarzy jeszcze przez kilka minut panowała zupełna cisza. A później zaczęli dyskusję o tym, co miało oznaczać pojawienie się tego widma oraz – co ważniejsze – czy Inkwizycja rzeczywiście zamierza ich za to ukarać.
- Hej, nie martwcie się tak. Czymkolwiek to było, najwidoczniej coś zwróciło uwagę… tego czegoś. Myślę, że bogowie nas z tym nie zostawią – powiedział im Kelezarr, oddając staruszce płachtę i obdarowując ją dodatkowymi monetami, które zarabiał, pomagając handlarzom. Pieniądze nie były mu do niczego potrzebne, może poza takimi właśnie zdarzeniami. Chłopak posłał babince porozumiewawcze spojrzenie. Ona tylko skinęła głową z bezzębnym uśmiechem, skrzętnie ukrywając pieniądze w kieszeniach, których umiejscowienia młody wendigo nigdy by nie odgadł, gdyby ich nie zobaczył.
Wówczas obiecał staremu stolarzowi i jego żonie pomoc przy naprawie kramu. Zaoferował nawet nieco pieniędzy na świeży start. Zbył zapłakane podziękowania energicznym kręceniem głową i odparł, że musi prędko się gdzieś udać – obiecując przy tym, że przy okazji „zajrzy do domu” i przyniesie pieniądze. Upewnił się też, czy przyglądająca mu się z zaciekawieniem (i dziwną radością błyszczącą w tęczówkach) Rose nie zamierza nikomu wypaplać o tym, że zdarza mu się trzymać wróżkę w kapturze.
Po czym opuścił kram, a następnie wioskę. I wbiegł do lasu, gdzie nie musiał dłużej ukrywać tego, kim naprawdę jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by...