niedziela, 20 stycznia 2019

Od Yennefer - Nauka latania i zaufania...

Ciche skrobanie o cienkie, drewniane ściany chaty, w której się znajdowałam, wystarczyło abym gwałtownie obudziła się pełna obaw. Na tyle szybko zerwałam się do siadu, że zabrakło mi w płucach powietrza i usiłowałam go nieco zaczerpnąć przy tym się uspokajając. Na brzuchu poczułam lekki ciężar, więc wysunęłam rękę spod koca, aby upewnić się czy to może po prostu nie Ferre. Jednak gdy poczułam jak ostrze lekko zahacza o moją skórę przypomniałam sobie, że przed zaśnięciem musiałam coś skrobać nożykami. Syknęłam tylko wycierając dosłownie kilka kropel krwi o prześcieradło i wyciągnęłam tą samą dłoń w stronę szafki stojącej przy łóżku. Po omacku odnalazłam pudełko z zapałkami i zapaliłam lampę naftową stojącą na tej samej szafce. Jasne światło pozwoliło mi ujrzeć nieco więcej. Na przykład to, że nie byłam przebrana, nigdzie nie było mojego kruka, a drzwi od chaty były szeroko otwarte. Zerwałam się z łóżka zwalając nożyki i niedokończone strzały na podłogę i podbiegłam do niskiego kredensu w pseudo kuchni oddzielonej od holu zaledwie grubą zasłoną. Szybko otworzyłam szafkę upewniając się, że nic z niej nie zniknęło. Na szczęście wszystkie trucizny jak i składniki do nich były na miejscu. Odetchnęłam z ulgą przysiadając na chwilę na zimnej posadzce. Czego się spodziewałam, w końcu mieszkam w tej okolicy jako jedyna, a przynajmniej tak mnie się wydaję. Nigdy nie widziałam tu żadnej żywej duszy pomijając wszelką zwierzynę. Rozmasowałam obolałą głowę od tego całego zamieszania i zamknęłam szafkę z trzaskiem. Zaczynam popadać w jakąś paranoję obawiając się, że ktoś skradnie moje składniki albo co gorsza wskazówki, które zbieram żeby zaprowadziły mnie do królestwa. Mojemu ojcu na pewno nie ujdzie na sucho zabójstwo mojej matki, na pewno nie kiedy ja stąpam po tej ziemi. Wiedząc, że tej nocy już raczej nie zasnę, podniosłam się z ziemi przy okazji gwizdaniem przywołując mojego towarzysza.
- Durne ptaszysko - warknęłam, gdy Ferre nie raczył się zjawiać już od dłuższego czasu.
Prędzej czy później i tak zgłodnieje. Nie zawracając sobie tym więcej głowy z szafy wyjęłam swoją czarną pelerynę, łuk i futerał ze strzałami. Upewniłam się, że wszystkie zaopatrzone są w truciznę i opuściłam zimną chatę zatrzaskując za sobą drzwi. Kolejne wspomnienia o ojcu przyprawiły mnie tylko o mdłości i ochotę zrobienia komuś krzywdy. Zacisnęłam zęby starając się powstrzymać te złe myśli. I tak nikogo tutaj nie znajdę, więc mogę próbować wyżyć się zaledwie na głupim drzewie, a do tego poziomu się nie zniżę. Zamiast tego zarzuciłam na głowę kaptur kryjąc pod nim włosy i praktycznie połowę twarzy. Wygodnie ułożyłam cały swój sprzęt na plecach i uniosłam głowę. Na niebie znajdowało się bardzo dużo gwiazd, ale przez gęste korony drzew nie mogłam dostrzec księżyca. Zaciskając pięści rozłożyłam skrzydła tłumiąc przy tym cichy jęk. Odkąd odkryłam, że w ogóle posiadam skrzydła nigdy nie zastanawiałam się dlaczego rozkładanie ich sprawia mi ból ani też czy da się go jakoś złagodzić. Z czasem jednak przestało mi to przeszkadzać, gdy nie raz znosiłam już gorszy ból od tego. Chwilę później ujrzałam już stłumiony blask bijący od pary szarawych skrzydeł, które wydawały się być brudne czy uwięzione pod czarnym dymem. Widząc skrzydła aniołów, te moje zaczynają mnie brzydzić i najchętniej to bym się ich pozbyła, ale cóż. Taki urok bycia nefilim. Nie chcąc tracić czasu w końcu odbiłam się od podłoża i kilka razy mocno machnęłam skrzydłami aby zdołały umieść mnie nad ziemią. Latania jeszcze nie wyćwiczyłam na tyle dobrze, żeby przychodziło mi to z łatwością i bez żadnych wpadek. Gdy udało mi się przedostać pomiędzy wszelkimi gałęziami w końcu ujrzałam księżyc. Nie wyglądał tak ładnie jak zeszłej nocy, więc przyznam, że nieco się zawiodłam. Tylko widok pełnego, jasnego księżyca mnie uspokajał. Tak czy siak miałam ochotę podlecieć do niego bliżej, ale w tym samym momencie oberwałam czymś twardym w tył głowy przez co od razu straciłam panowanie nad skrzydłami. Zdezorientowana starałam się nakłonić je szybko do współpracy, ale na próżno i niedługo potem miałam spotkanie z twardą ziemią. Syknęłam od razu wyciągając rękę w stronę głowy. Jak się okazało pocisk zaplątał się w moje włosy, a gdy go wyplątałam, pociskiem okazał się być Ferre.
- Świetny moment se wybierasz na odwiedziny - warknęłam odtrącając ptaka, który przekoziołkował do tyłu i zakończył niezdarnie stając na dwie nóżki - I naucz się obierać właściwy kierunek - pomasowałam się w tył głowy gniewnie burcząc coś pod nosem.
Ferre przekrzywił tylko łeb i nie wyglądało na to, że zamierza mnie w jakiś sposób przeprosić. Przewróciłam tylko oczami i poczęłam powoli podnosić się na nogi, kiedy spostrzegłam dziwną reakcję kruka. Lekko zestresowany wpatrywał się w pewien punkt za mną, a gdy usłyszałam szelest liści, ostre pazury Ferre zaciskały się na moim ramieniu. Odważny ptak głośno zaskrzeczał, gdy kroki stawały się coraz głośniejsze. Nie czekałam chwili dłużej, tylko zwinnie dostałam do swojego łuku i strzały przesiąkniętej trucizną paraliżującą, po czym naciągnęłam ją na żyłkę i obróciłam się wcelowując grot w nieznajomego.
- Nie wiem kim jesteś i co tutaj robisz, ale raczej nie chcesz dostać tym w brzuch - wskazałam skinięciem na strzałę i uśmiechnęłam się chytrze nie cofając się ani o krok.


Ktuś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Template by...